Kup książkę [edytuj książkę]

Gady

GADY Mirosława Sokołowskiego to niezwykle przejmujący a zarazem wiarygodny dokument zjawiska narkomanii w Polsce. Szczególne są okoliczności powstania powieści - została ona napisana przez 20-kilkuletniego człowieka dotkniętego tym nałogiem, po ostatniej nieudanej próbie leczenia. Pracę przerwała śmierć, dopisując do utworu tragiczną pointę. Pozostała relacja z kilku miesięcy życia, obrazująca najostrzejsze stadia i przejawy nałogu, uderzające autentyzmem świadectwo powszedniego życia narkomana.



Fragment:

Rozdział 3
Minęły dwa dni, które przetrwałem, kupując towar pod Bajzlem. Pieniądze zdobywałem, sprzedając resztki książek w antykwariacie, ale tego ranka widziałem świat w czarnych kolorach. Na handel nie miałem już naprawdę nic z wyjątkiem sprzętu muzycznego. Poprzysiągłem sobie jednak, że nie sprzedam go za żadne skarby, choćbym miał skręcać się na głodzie przez miesiąc. Sytuacja wyglądała zupełnie beznadziejnie.
Siedziałem w mieszkaniu bez śniadania, bo jeść oczywiście nie mogłem; piłem tylko bez przerwy mazowszankę. Panowała przeraźliwa cisza, wiedziałem jednak, że muzyka tylko dodatkowo szarpałaby mi nerwy. Po nieprzespanej nocy zmęczony kiwałem się w fotelu, daremnie zmuszając swoje szare komórki do konstruktywnego myślenia; żaden sensowny pomysł nie przychodził mi do głowy. Monotonię przerywały jedynie powtarzające się co kilkanaście minut gwałtowne ataki biegunki. Nie pomogło całe opakowanie węgla, a sulfaguanidyny już nie miałem.
Zastanawiałem się przez chwilę, czy nie spróbować czegoś zwędzić i sprzedać później na Różyckiego. Zaraz jednak odrzuciłem ten pomysł jako niewykonalny. Byłem na to zbyt słaby.
Wiedziałem z całą pewnością, że jakieś pieniądze znajdują się w domu, ale matka dobrze je przede mną ukryła. Kilkakrotnie już w ciągu ostatnich dni przekopywałem mieszkanie bez żadnego efektu. Robienie tego po raz kolejny nie miało sensu.
W końcu spojrzałem na półkę z płytami, natychmiast jednak odwróciłem wzrok i skarciłem się w duchu. Ośle – mówiłem sobie – czy chcesz się już pozbyć wszystkiego, co posiadasz? Natychmiast po przygrzaniu pożałujesz tego i będziesz sam siebie przeklinał. Czy w twoim życiu już naprawdę nic poza ćpaniem nie ma wartości? Czy plon wielu wyrzeczeń, długich miesięcy oszczędzania można oddać za jeden dzień złudnego szczęścia? Wiesz przecież, że to nie rozwiąże problemu, a tylko przedłuży cierpienie, że w ten sposób wcześniej czy później pójdzie wszystko, co można opchnąć, że do sprzedania nie pozostanie naprawdę nic!!! I co wtedy? Wtedy, wtedy!!! – odpowiedziałem sobie natychmiast szyderczo. – Co mnie obchodzi, co będzie WTEDY? Ja TERAZ czuję się fatalnie, rozkładam się fizycznie i psychicznie. Może potem będzie łatwiej, ale dzisiaj muszę coś przywalić, bo chyba oszaleję. Pierdolę te płyty i wszystko razem z nimi! Po co mi one, jeżeli nawet nie mam siły ich słuchać? Jeżeli zostanę już zupełnie goły, to i tak coś jeszcze wyskrobię na ZŁOTY STRZAŁ!
Łzy stanęły mi w oczach, poczułem się potwornie nieszczęśliwy. Boże! Gdyby można bezboleśnie skończyć z tym wszystkim… Nie wahałbym się ani chwili. Tylko strach przed bólem, z jakim by się to wszystko wiązało, trzyma mnie wciąż przy tym zasranym życiu, w którym nie oczekuję już niczego poza nowymi cierpieniami. Jak długo jeszcze można się tak męczyć? I za co? Boże, za co?

Rozdział 4
Po jednym papierosku miałem dosyć i nie dałem się namówić na następnego. Wszystko razem – kompot, relanium, alkohol i marihuana, zmieszane w mym organizmie, utworzyło zadziwiający związek podporządkowujący sobie wszystkie zmysły. Przeciwstawne działania poszczególnych składników wniosły nowe, nie znane mi dotąd doznania. Zawroty głowy współistniały ze zdumiewającą jasnością umysłu, zdolnością głębszego czucia i postrzegania, wrażliwością na kształt i dźwięki. Wszechogarniającej słabości i bezwładowi całego ciała przeciwstawiała się jakaś obca dotąd energia, emanująca z całego mego jestestwa, a zdolna, rzekłbyś, góry przenosić, cały świat, ba – wszechświat zwyciężyć i podporządkować woli jednostki. Mój wzrok przenikał przez opuszczone powieki, nie było dlań zasłon ni murów. Zaglądał wszędzie i widział wszystko. Strony świata straciły swój sens, pojęcia długości, szerokości i wysokości rozpłynęły się w jedno; powstawały nowe, niewyobrażalne wymiary i przestrzenie. Muzyka płynąca z magnetofonu, dotąd stereofoniczna, nagle wypełniła pokój absolutnie, ogarnęła mnie całego, napływała ze wszystkich sfer i wymiarów – byłem w samym jej centrum – stanowiłem jej jądro, stawałem się nią samą… Zespalaliśmy się w nierozerwalną całość. Każdy mój nerw stawał się struną gitary, każde jego odgałęzienie – poszczególnym jej progiem. Perkusja huczała rytmem pulsującej w skroniach krwi. Stawałem się Bogiem, ba – byłem potężniejszy od Niego; On był Wszechmiłością; Wszechmądrością, ja byłem Wszystkim!!! Wchłonąłem Go wraz z całym Jego dziełem. On był wszechobecny, Ja – wszechczujący. Widziałem, słyszałem, czułem, wiedziałem wszystko! I mogłem wszystko: moje jestestwo oderwało się od nędznej materii, uniosło w przestworza i krążyło nieważkie, spoglądające z wyżyn na padół, będący do niedawna również i moim więzieniem. Teraz, poszarpawszy wszelkie pęta, czułem swą boskość.
Bodźce ze świata przenikały do mózgu niczym miliardy, setki miliardów bitów na sekundę do komputera-kolosa; a ja podporządkowywałem je, segregowałem, tworzyłem nowy ład, nowe prawa, stając się coraz większy, coraz bogatszy w informacje, mające mi zapewnić wieczne trwanie. W swój obwód włączyłem źródła energii z całego świata, by móc te dane przetworzyć i pochłonąć. Ale energii wciąż brakowało, wciąż było jej za mało. Spojrzałem z nadzieją w słońce; oślepiło mnie najpierw, lecz w chwilę później wyciągnąłem ku niemu swe żarłoczne łącza. Promienista kula bladła z sekundy na sekundę, aż zgasła, całkiem wchłonięta we mnie. Odepchnąłem cały układ słoneczny – pogrążyłem się we Wszechświecie. Komasowałem w sobie napotkane gwiazdy i rosłem, rosłem w potęgę, wiedzę i energię. Aż nagle poczułem, że wszystko to nie jest w stanie pomieścić się we mnie.

Epilog
Opowieść Mirka zakończyła się na kilka dni przed wejściem na oddział detoksykacji w szpitalu na Sobieskiego. Zabrakło w niej tych bardzo dramatycznych ostatnich dni, kiedy nie wiadomo było, czy dotrwa do wyznaczonego terminu.
Przeżycia związane z pobytem w szpitalu miały stanowić bardzo ważną część jego książki. Czterotygodniowa kuracja odwykowa to było wielkie przeżycie, wiele przemyśleń, wiele wrażeń, wiele przyjaźni zarówno z kuracjuszami, jak i personelem oddziału. Po pierwszych ciężkich dniach, kiedy pomimo stosowanych środków farmakologicznych, bardzo dokuczały głody, Mirek zaczął się czuć w szpitalu coraz lepiej. Wpływała na to szczególna, niepowtarzalna atmosfera tego oddziału, a przede wszystkim to, że poczuł się bezpieczny, że zaczęła stawać się realna nadzieja na wyjście z nałogu. Chciał Mirek opisać swoje przeżycia z tego okresu, przeżycia współtowarzyszy, jak również pracę lekarzy i psychoterapeutów, którzy bardzo chcieli pomóc swym podopiecznym, wyposażyć ich w motywację umożliwiającą pełne zerwanie z nałogiem, w siły psychiczne, tak im potrzebne po wyjściu ze szpitala. Chciał opisać swą wielką nadzieję na powrót do normalnego życia.
Nadszedł dzień wyjścia ze szpitala i wyjazdu do ośrodka, gdzie przez pracę i życie w społeczności takich jak on ludzi, pod kierunkiem tych, którzy potrafili zerwać z nałogiem, miał odzyskać równowagę psychiczną, nauczyć się żyć bez kompotu. Rokowania lekarzy i psychologów były dobre. Ludzie z radością opuszczają mury szpitalne, liczą minuty dzielące ich od powrotu do domu. Jakże inaczej było z Mirkiem. Widać było, że z żalem opuszcza oddział, rozstaje się z ludźmi, którzy przez cztery tygodnie byli jego przyjaciółmi i sprzymierzeńcami, którzy pragnęli, żeby mu się powiodło. Jak mógł, przeciągał chwilę pożegnania. Na pewno miał wiele wątpliwości, nie czuł się na tyle silny, aby nie bać się tego, co go czeka. Jeszcze tego samego dnia pojechał, pod opieką pracownika Monaru, do ośrodka.
Po tygodniu powrócił. Nie wytrzymał ciężkiej pracy fizycznej ani panującej w ośrodku atmosfery. Przekreślił tym swoją wielką szansę na życie. Po następnych kilku dniach znów poszedł pod Bajzel szukać towaru. Wtedy zrodziła się w nim myśl, by napisać tę opowieść, ku przestrodze innym.
Chciał, najlepiej jak umiał, opisać cały dramat narkomanii. Praca ta stała się jego pasją. Niestety przedwczesna, okrutna śmierć przerwała tworzenie tej książki. Nie dowiemy się już, jaka była jego radość z przebytej w szpitalu kuracji i jak odczuwał porażkę, kiedy znów sięgnął po kompot.
Matka

[edytuj opis]
Przewiń: [] []

Czytelnicy tej książki polecają

[dodaj cytat]

Popularne cytaty

Do tej książki nie dodano jeszcze ani jednego cytatu.
[dodaj temat]

Dyskusje o książce

Do tej książki nie założono jeszcze ani jednego tematu dyskusji.
[dodaj komentarz]

Komentarze czytelników

Do tej książki nie dodano jeszcze ani jednego komentarza.

Komentarze użytkowników Facebooka

[edytuj informacje]O książce

Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy
Rok wydania: 2007
ISBN: 97883-06-031034
Ocena: 6
Liczba głosów: 1
Oceń tę książkę:

Kto dodał książkę do bazy?

Dodał: Majtynka3
29 VII 2010 (ponad 14 lat temu)

[edytuj tagi]Tagi

Możesz dodawać nowe lub edytować istniejące tagi opisujące książkę. Pamiętaj tylko, że tagi powinny być pisane małymi literami oraz być dodawane pojedynczo:

Czytelnicy

Pokaż osoby, które tę książkę:

Przeczytały Planują przeczytać
Lubią Teraz czytają