Niebo ma swojego cyngla

Recenzja książki Skowyt
Marek Świerczek „Skowyt”

Dawno temu napisałem recenzję powieści Świerczka „Dybuk”, w której skrytykowałem jego dziwaczne, chorobliwie zaściankowe, a przy tym koturnowe podejście do stosunków polsko-żydowskich. Teraz, po latach, zdania w tej kwestii nie zmieniam, wciąż sądzę, że Świerczek ze swoim przekonaniem, że w Polsce tylko motłoch nienawidził Żydów, zaś „normalni” ludzie Żydom współczuli i pomagali, jest w błędzie...Ale, żeby nie wyjść na hejtera, napiszę szczerze, że w swojej nowej książce, Świerczek wyjątkowo zapunktował w moich oczach.
„Dybuk”, prócz swoich, milcząco przyjmowanych hurra-narodowych, przekonań, był też całkiem nieźle napisaną powieścią, jednakże liczba stylizacji i przerysowywania postaci, dorównująca liczbie intelektualnych póz z pierwszej jego powieści, sprawiała, że ukrywające się pod nimi hurra-patriotyczne przekonania wydawały się nie na miejscu. Świerczek, pokazując rzadko spotykany w literaturze polskiej intelektualizm, jednocześnie serwował uspokajające tezy ku pokrzepieniu serc, a to mierziło.
W „Skowycie” już tego na szczęście nie ma. Mamy krwisty, pełen zagadek i niedopowiedzeń, kryminał, w którym autor autorowi udało się jednocześnie przemycić kilka głębokich tez, a przy okazji opisać nie pamiętane już końcowe lata Polski Ludowej. To może najciekawsze fragmenty powieści, która chwilami przekształca się z kryminału w wyprawę w poszukiwaniu straconego czasu, w której pisarz zapisuje wspomnienia, których nie da się podrobić. Zapewne wynika to z metryki Świerczka (ur. w 1970), ale dzięki temu młodszy czytelnik może odetchnąć duszną i smrodliwą atmosferą betonowych osiedli, brudu śmietników, rozpadających się polonezów i dużych fiatów, którymi rozjeżdżali się oficerowie SB. To następny plus książki: komunistyczna bezpieka jest bowiem zwykle przedstawiana jako anonimowa masa siepaczy, którzy podsłuchiwali i szpiclowali rodaków, by w zamian za to dostać resortowe mieszkanie i talon na „malucha”. Esbecja albo nie ma twarzy, albo ma twarz Bogusława Lindy, który w „Psach” stworzył postać absolutnie nieprawdziwą, która jednak uwiodła Polaków na tyle, by każdy osiedlowy osiłek naśladował skrzywienie ust Lindy i błysk oka, gdy pytał: co ty wiesz o zabijaniu?
Świerczek wyrwał się z obu tych stereotypów. Jego bohater, oficer PRL-owskiego kontrwywiadu, ani nie jest zadbanym Lindą, który w filmie nawet nazwisko miał niepolskie, ani anonimowym szpiclem, który za milicyjną pensję popełniał draństwo za draństwem. Co więcej, bohater Świerczka jest w pewnym sensie zbiorowy, gdyż główny bohater szuka innego tajniaka, prawda, że z wydziału zajmującego się Kościołem, ale chyba jeszcze ciekawszego.
Prócz tych dwóch postaci, autor pokazuje całą galerię wyjątkowo plastycznych postaci: szeregowych esbeków, księży, zakonnic, opozycjonistów, PRL-owskich krętaczy, milicjantów...Cały wszechświat, który na szczęście jest już tylko przeszłością. W dodatku, udało się Świerczkowi przedstawienie tego świata w tak mrocznej tonacji, że zapominamy o tym, że to powiatowa Polska Ludowa. W książce, PRL wydaje się odrealniony, pełen szarości i cieni, jakby widziany zapuchniętymi, przepitymi oczami. Może dlatego wszyscy tam stale wódkę piją. Główny bohater wieczorami i z przygodnie spotkaną kochanką, ścigany przez niego esbek pod gorącym prysznicem, milicjanci w pracy...Wszyscy są albo pijani, albo ześwinieni tak, że nawet wódki nie potrzebują. A w tym chorym, brudnym świecie małych ludzi, co rusz ktoś ginie. Świerczek już w „Dybuku” pokazał, że potrafi pokazać zbrodnię tak, że nie da się potem zjeść obiadu, w „Skowycie” dorównał poprzedniej książce, rozrywając swoje ofiary i rozsmarowując ich krew na ścianach. A jednocześnie, nie ma w powieści żadnej dosłowności. Brak pościgów, strzelanin i niezwykłych zwrotów akcji. Jest za to uparte śledztwo zrezygnowanego esbeka, których chce za wszelką cenę zrozumieć, o co właściwie w tym wszystkim chodzi. Świerczek, opisując dochodzenie, pozwala czytelnikowi mieć tylko tyle wiedzy, ile ma główny bohater. Dzięki temu, czujemy się jakbyśmy sami żmudnie prowadzili śledztwo w świecie z koszmaru. Czytając „Skowyt” miałem skojarzenie ze starymi grafikami gry Painkiller: zniszczony, twardy mężczyzna poruszający się po rozpadającym się, brudnym i dzikim świecie, który jednak potrafi pokonać, gdyż jest brutalniejszy od niego.
Świerczek przeniósł taką postać do literatury polskiej. Możemy z ulgą powiedzieć sobie, że przetrwaliśmy PRL, gdyż – jak w Painkillerze – niebo miało swojego cyngla...
0 0
Dodał:
Dodano: 05 VII 2015 (ponad 9 lat temu)
Komentarzy: 0
Odsłon: 271
[dodaj komentarz]

Komentarze do recenzji

Do tej recenzji nie dodano jeszcze ani jednego komentarza.

Autor recenzji

Imię: Robert
Wiek: 45 lat
Z nami od: 31 VIII 2012

Recenzowana książka

Skowyt



W chwili gdy Ludowa Ojczyzna kończy swój żywot, sama nie zdając sobie jeszcze z tego sprawy, kapitan Karski otrzymuje zadanie, by odnaleźć zbiegłego ze służby ważnego funkcjonariusza Służby Bezpieczeństwa. W toku śledztwa okazuje się, że rutynowa z pozoru sprawa mocno się komplikuje… Obrady Okrągłego Stołu wydają się być już tylko celebrowaną z dumą, w pełni poznaną historią. Okazuje się jednak,...

Ocena czytelników: 5 (głosów: 1)