Czasami więcej znaczy mniej

Recenzja książki W imię miłości
Od chwili, gdy przeczytałam „Gręo Ferrin” Katarzyny Michalak, nie dawały mi spokoju powody jej popularności. Nieustannie zadawałam sobie pytanie: dlaczego? Recenzja jedynej, podobno fantastycznej (mam na myśli gatunek rzecz jasna), książki autorki wzbudziła spore zainteresowanie, a za owym zainteresowaniem stanęło również pytanie: a inne jej książki czytałaś? Musiałam odpowiadać, że nie; że Michalak to głównie autorka romansów, a ja po ten gatunek nie sięgam bez elementu fantastycznego i… i dotarło do mnie, że może w tym tkwi błąd. Uznałam, że nie doceniłam pisarki, bowiem fantastyka, to po prostu nie jej konik; że blask jej talentu oślepi mnie dopiero podczas lektury romansu. W bibliotece natknęłam się na „W imię miłości”. Do ostatniej strony powieści nie widziałam, co takiego jest w tych książkach, aż zrozumiałam, że źle stawiam pytanie – powinno ono brzmieć: czego w tych książkach nie ma? I nie byłabym taka pewna, czy to komplement.
Pewnego letniego dnia, w niewielkiej wiosce o nazwie Koniecdroga pojawia się dziesięcioletnia Ania Kraska. Zmierza do Jabłoniowego Wzgórza i starego dworu, którego posiadaczem jest jej dziadek – Edward Jabłonowski ­­–, ponieważ jej matka nie może się nią dłużej zajmować. Chociaż dziadek raz już odesłał wnuczkę, mała liczy na to, że tym razem pozwoli jej zostać. W tym samym czasie do Jabłoniowego Wzgórza kieruje się Ned. Mężczyzna z przeszłością, który skrywa więcej sekretów, niż tylko miniona odsiadka. Tego lata bohaterowie mają dowiedzieć się więcej o samych sobie i dostać szansę na naprawienie błędów sprzed lat.
Pierwsze dwie strony nieco mnie zagubiły. Opisy, bardzo długie zdania i ogólny nastrój rodem, faktycznie, z Lucy Maud Montgomery. Ale były to, dosłownie, raptem dwie strony. Potem rozpoczęła się interpunkcja, z którą spotkałam się już w przypadku „Gry o Ferrin”, dialogi oderwane od rzeczywistości, przemyślenia z nagłymi zwrotami emocjonalnymi oraz akcja przetykana taką ilością dramatów, że spokojnie można by obdzielić ze dwie czy trzy inne pozycje.
Sama historia nie jest niczym oryginalnym. A właściwie nie byłaby, gdyby nie piramida relacji i powtarzanie tego samego schematu na płaszczyźnie pokoleniowej. Zresztą, gdyby pozostać tylko przy tej piramidzie, bez pobocznych wątków, tych wszystkich chorób i mściwych schwarzcharakterów, można by z tego zrobić przepiękną opowieść o dojrzewaniu, rozumieniu własnych pomyłek i przerywaniu cyklu wychowawczych błędów. Czasami mniej znaczy więcej. Tutaj natłok kolejnych zwrotów akcji, mimo, że chwilami bardzo dramatycznych, wzbudza raczej śmiech niż łzy.
Najgorszym aspektem „W imię miłości” jest kreacja bohaterów. Nikt, absolutnie nikt, nie zachowuje się realistycznie. Mała Ania Kraska raz mówi jak pięciolatka, a raz jak dorosła. Jej matka z kolei, jakby była pozbawiona świadomości posiadania dziecka, pisze ckliwe listy godne nastoletnich hormonów i poezji o zaprzyjaźnionych żyletkach; egoistycznie opisuje w nich własne cierpienie, starając się je uplastycznić. Która matka coś takiego by zrobiła? Ned i Edward Jabłonowski cierpią na ogólną chorobę postaci Michalak, czyli dokonują wewnętrznych rewolucji, przewartościowują całe swoje życia w ciągu zaledwie sekundy. Ich motywacje są absurdalne i niemożliwe. Z kolei nastoletnia Marlena, która odgrywać ma rolę małego szatana, to postać najbardziej pokrzywdzona. Nikt nie jest jednoznacznie i tylko zły, zwłaszcza dzieci. Tymczasem Marlena mogłaby stanąć w szranki z samym Lucyferem czy innym Mefistofelesem.
Pojawiają się w „W imię miłości” erotyczne opisy. Przez większość czasu wyważone, chociaż powieść, w którym główną postacią jest dziesięcioletnie dziecko, nie ucierpiałaby w przypadku ich braku. Niestety seks uprawiany w samochodzie na szpitalnym parkingu, podczas gdy dziadek z dziewczynką (ranioną w wypadku) się w owym szpitalu znajdują, to już nie tylko szczyt fabularnego absurdu, ale również kwintesencja nierealności postaci.
Językowo kuleją przede wszystkim dialogi, których niedopasowane słownictwo niezwykle razi i ani na chwilę nie pozwala wczuć się w historię. Do tego pojawiają się jeszcze wykrzyknienia, duety znaków zapytania i wykrzykników oraz wielokropki w niecodziennej mnogości. Niektóre zdania są na tyle wielokrotnie złożone, że trudno je zrozumieć po jednokrotnej lekturze. Całość, tak jak fabuła oraz bohaterowie, stanowi rzecz dość infantylną. Zwłaszcza, gdy pojawiają się dziwaczne językowe twory mające na celu zastąpić wulgaryzmy.
To nieco hańbiące, jeżeli wydawcy utożsamiają literaturę kobiecą z podobnymi treściami; ale też jeszcze bardziej poniżającym wydaje się fakt, że utwory takie, jak te Katarzyny Michalak stają się niekwestionowanymi bestsellerami. Wybieramy je sami (a najpewniej same) i kreujemy zapotrzebowanie; czytamy je i zachwalamy. A ja się nadziwić nie mogę. Chociaż, tak czy siak, "W imię miłości" na głowę bije "Grę o Ferrin".

Po tę i inną recenzję zapraszam na: http://rec-en-zent.blogspot.com/2015/01/recenzja-ksiazki-w-i...
0 0
Dodał:
Dodano: 03 I 2015 (ponad 9 lat temu)
Komentarzy: 0
Odsłon: 196
[dodaj komentarz]

Komentarze do recenzji

Do tej recenzji nie dodano jeszcze ani jednego komentarza.

Autor recenzji

Imię: Alicja
Wiek: 32 lat
Z nami od: 21 I 2011

Recenzowana książka

W imię miłości



Od czasu Ani z Zielonego Wzgórza nie opowiedziano tak wzruszającej historii Zaskakujące zwroty akcji, tajemnice i skrywane emocje oraz skomplikowane relacje rodzinne, to w skrócie najnowsza książka Katarzyny Michalak! Edward, właściciel pięknego starego domu na Jabłoniowym Wzgórzu, nie przeczuwa rewolucji, która nagle nastąpi w jego życiu. Rewolucja ma na imię Ania, ma dziesięć lat i właśnie st...

Ocena czytelników: 5.15 (głosów: 10)
Autor recenzji ocenił książkę na: 1.5