Szansa na życie

Recenzja książki Dzień ostatnich szans
Życie 17-letniego Lane’a biegło uporządkowanym torem, dopóki nie poznał diagnozy: nieuleczalna forma gruźlicy. Chłopak wyjeżdża do ośrodka dla chorych, Latham House, wierząc, że to kwestia kilku tygodni i będzie mógł wrócić do nauki, żeby przygotować się na wymarzone studia. W ośrodku spotyka Sadie, która wygląda dziwnie znajomo. Dziewczyna wraz z paczką przyjaciół wcale nie zachowuje się tak, jakby pobyt w Latham House był dla niej udręką. Lane, oderwany od swoich podręczników, zaczyna rozumieć, że jego rzeczywistość może wyglądać zupełnie inaczej.

Chciałoby się powiedzieć, że to nie jest kolejna powieść dla nastolatków. Ale prawdę powiedziawszy „Dzień ostatnich szans” ma wszystko to, czego zwykle oczekuje się od literatury młodzieżowej: lekki, przyjemny styl, bohaterowie są w wieku zbliżonym do docelowej grupy odbiorców, pojawia się wątek miłosny i sporo emocji. To nie są jednak minusy, wprost przeciwnie, odnoszę wrażenie, że w prostocie tej książki tkwi jej największy urok. Że w sposób oczywisty, a jednocześnie wyjątkowo przenikliwy zwraca uwagę na coś, co teoretycznie już wiedzieliśmy, po prostu ktoś musiał nam o tym przypomnieć. Tym kimś okazała się tutaj być Robyn Schneider oraz jej nastoletni bohaterowie.

Jest coś oryginalnego w pomyśle na fabułę. Nie sądzę, bym kiedykolwiek wcześniej miała w rękach powieść nawiązującą do gruźlicy – pisze się o nowotworach, o różnych stopniach niepełnosprawności czy zaburzeniach psychicznych, tymczasem autorka zdecydowała się napisać o chorobie, która dziś może się wydawać nieco zapomniana, a przecież wciąż istnieje i może stanowić realne zagrożenie. Co najlepsze, atmosfera panująca w książce wcale nie jest przygnębiająca; owszem, czytelnik cały czas jest świadomy widma choroby wiszącego nad postaciami, ale gdyby nie fakt, że Lane, Sadie i ich przyjaciele mieszkają w zamkniętym ośrodku, co liczy się z pewnymi ograniczeniami, nawet bym nie zauważyła, że coś jest nie tak. Oni wciąż pozostają dorastającymi ludźmi, którzy wraz z upływem czasu dojrzewają, zmieniają się i zaczynają postrzegać siebie czy innych zupełnie inaczej. Muszę przyznać, że osadzenie historii o dorastaniu na takim tle sprawiło, że książka nie jest infantylna czy banalna. To po prostu ukazanie walki o normalność, o prawo do młodzieńczego buntu. Myślę, że po przeczytaniu tej książki wiele nastoletnich odbiorców doceni nawet zwykły, nudny dzień, bez choroby, która równie dobrze może okazać się wyrokiem śmierci.

W gruncie rzeczy przez większość powieści niewiele się dzieje. Coraz lepiej poznajemy Lane’a, Sadie, Marinę, Nicka i Charliego, ich kiełkującą przyjaźń, próby wyłamania się ze standardów oraz, oczywiście, przyglądamy się kwitnącemu romansowi. Trudno tu mówić o rozpędzonej akcji; nawet kiedy pod koniec opowieść nabiera tempa, brak w tym nadmiernej dynamiki czy gwałtowności. Nie da się też ukryć, że przebieg niektórych wątków zwyczajnie da się przewidzieć, a całość wydaje się niemalże zwyczajna. Nie zmienia to jednak faktu, że przez książkę się płynie – nie zauważałam upływu kolejnych stron, a choć nie jest ich zbyt wiele, zdążyłam tak bardzo przywiązać się do bohaterów, że trudno było mi się z nimi rozstać. Autorka pisze wyjątkowo plastycznie i barwnie, przy czym jej styl cechuje oszczędność słów: nie znajdziecie tu opisów napakowanych epitetami czy zbędnego filozofowania. Tylko proste wnioski, które być może wysnulibyście sami, ale zobaczenie ich na papierze sprawdza się zdecydowanie lepiej.

Mam jedynie drobny zarzut do prowadzenia narracji. Poszczególne rozdziały przeplatają się i raz obserwujemy wszystko z perspektywy Lane’a, a raz Sadie. Gdyby nie zdecydowany podział tych dwóch spojrzeń i zmiana form czasowników, to mogłabym się właściwie nie zorientować, które z bohaterów jest akurat narratorem. Trzeba jednak przyznać, że całość wypada płynnie, tak że trudno się dopatrzyć dziur fabularnych.

O czym właściwie jest ta książka? Nie, nie o nieuleczalnie chorych nastolatkach. Nie o śmierci, nie o szczeniackiej miłości, nawet nie o tym, że w przypadku masowej epidemii jakiejkolwiek choroby to ci bardziej uprzywilejowani jako pierwsi otrzymają leki. „Dzień ostatnich szans”, jak sam tytuł wskazuje, opowiada o tych drzwiach w naszym życiu, które mijamy codziennie, zamiast podejść i szarpnąć za klamkę. A kiedyś one mogą przestać się pojawiać. I lepiej, żeby o tych wszystkich przegapionych okazjach nie uświadomiła nam dopiero sytuacja bez wyjścia. Czasem po prostu warto rzucić się na głęboką wodę.

„Dzień ostatnich szans” to prosta młodzieżówka, która być może nie wybija się specjalnie na tle swojego gatunku, ale okazała się bardzo przyjemna w odbiorze i na dodatek pełna emocji. Trudno się nie wzruszyć przy zakończeniu i nie ulec pewnej nostalgii, która bije od tej książki. Robyn Schneider nieźle operuje językiem i zdecydowanie potrafi trafić do serca, na dodatek za pomocą tak prostych i, wydawałoby się, banalnych zabiegów.
Dodał:
Dodano: 25 II 2018 (ponad 6 lat temu)
Komentarzy: 0
Odsłon: 146
[dodaj komentarz]

Komentarze do recenzji

Do tej recenzji nie dodano jeszcze ani jednego komentarza.

Autor recenzji

Imię: Julia
Wiek: 30 lat
Z nami od: 13 II 2016

Recenzowana książka

Dzień ostatnich szans



Lane jest ambitnym siedemnastolatkiem, który ma zaplanowaną przyszłość – jest w niej miejsce na prestiżowy uniwersytet, ale nie na chorobę. Mimo zdiagnozowania u niego lekoopornej gruźlicy postanawia żyć, jak gdyby nic się nie zmieniło. Pobyt w ośrodku dla chorych Latham House traktuje jak przymusowe wakacje. Sadie na przekór chorobie beztrosko chwyta każdy dzień. Dla wielu osób ośrodek jest jak...

Ocena czytelników: 4.5 (głosów: 1)
Autor recenzji ocenił książkę na: 4.5